Kompulsywne kupowanie sprawiło, że prawie straciła mieszkanie. Historia Marty
„Terapia pokazała mi, jak duży mam problem. Wcześniej wydawało mi się, że skoro nie mam zobowiązań w postaci rodziny, szalony shopping raz na jakiś czas to przecież nic złego. Wyrzuty sumienia, które temu towarzyszyły tłumaczyłam sama przed sobą. Usprawiedliwiałam się, że gdybym rozłożyła wydatki na cały miesiąc, to byłoby ok, ale przecież nie mam na to czasu”. Tak o swoim uzależnieniu od zakupów opowiada Marta.
Urodzona i całe życie mieszkająca w dużym mieście, jedynaczka, mówi, że ma poczucie, że właśnie to leży u podstaw jej problemu.
„Chyba nie powiedziałabym o sobie, że jestem rozpieszczona czy rozpuszczona, to chyba byłoby nadużycie. Ale rzeczywiście mam taki obraz z dzieciństwa, że w domu niczego nie brakowało. Nigdy nie dostawałam kieszonkowego, bo nie musiałam – kiedy czegoś potrzebowałam, zawsze to dostawałam. Jeśli czegoś bardzo chciałam, rodzice starali się spełniać moje marzenia. Nigdy od razu, ale prawda jest taka, że nie musiałam długo czekać”.
Marta o swoim życiu mówi, że było bezproblemowe. Szkoła, dodatkowe zajęcia, potem studia i dorywcza praca w zawodzie. Ze świadomością, że to zaowocuje finansowo w przyszłości.
„Nie musiałam mierzyć się z typowymi, studenckimi, problemami, jak poszukiwanie pokoju do wynajęcia czy kredyt studencki. Mieszkałam z rodzicami w sporym domu na przedmieściach i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Nie rozliczali mnie z ewentualnych powrotów do domu po trzech dniach. Miałam swoją przestrzeń, strefę, w której oddawałam się nauce. Z całą resztą nieźle sobie radziłam. Pieniądze, które zarabiałam, mogłam więc śmiało przeznaczać na przyjemności i siebie”.
Wejście w dorosłe życie
Jeszcze na studiach Marta lubiła od czasu do czasu pojechać na porządne – jak mówi – ciuchowe zakupy.
„Miałam pracę, która zobowiązywała mnie do eleganckiego wyglądu. Jednocześnie nie mogłam sobie pozwolić na chodzenie w kółko w tym samym. Wyrywanie się wiec na jedno popołudnie, żeby wymienić szafę, było doskonałym rozwiązaniem w moim zabieganym życiu. Już wtedy usprawiedliwiałam swoje zakupy pracą”.
Marta – po czasie i z perspektywy po terapii – mówi, że dostrzega dwa aspekty swojego problemu, które na tamtym etapie życia nie były dla niej żadnym zmartwieniem.
„Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to przeprowadzka. Drugie – praca, ale oba silnie się ze sobą wiążą. Zaraz po studiach zostałam bowiem na stałe zatrudniona przez korporację, z którą współpracowałam i dostałam propozycję wyjazdu na zagraniczny staż. Zdecydowałam się przyjąć ofertę firmy i zostać na dłuższym kontrakcie. Kiedy okazało się, że moja przyszłość jest związana z innym krajem, podjęłam decyzję o zakupie mieszkania. I to wywołało lawinę”.
Marta opowiada, że początkowo bardzo się pilnowała. Bardzo rozsądnie starała się podchodzić do kwestii remontu, decyzji zakupowych związanych z mieszkaniem. Kłopot pojawił się, gdy odebrała gotowe „cztery kąty” i zamieszkała w nich.
„Spełniłam wszystkie swoje marzenia – miałam wielką garderobę z oświetlonymi półkami na buty. Już wtedy dobrze zarabiałam, moje stanowisko było odpowiedzialne, nie mogłam więc wyglądać nieodpowiednio. Nie miałam czasu na regularne wycieczki do centrów handlowych, więc odwiedzałam je sporadycznie, nie żałując niczego”.
Ubrania, które już jej się znudziły – wiele nigdy nie założonych, z metkami – Marta przywoziła do Polski i oddawała koleżankom lub, w ramach atrakcji, sprzedawała na wyprzedażach garażowych.
„Mam poczucie, że w kwestii ubrań nigdy nie przekraczałam pewnych granic. Ok, wydawałam sporo, ale sporo miałam. Nie mając dziecka, rodziny, czułam, ze mogę inwestować w siebie. Chciałam dobrze wyglądać. Problem, który dostrzegłam zanim uświadomiłam sobie, że w kwestii ubrań jest tak samo, to były dodatki do mieszkania”.
Marta wpadła w szał urządzania. Niedawno zakupione mieszkanie co jakiś czas poddawała „liftingowi”, decydowała się na nowe szafy, zmianę oświetlenia. Jeden temat pociągał za sobą kolejny.
„Zgubił mnie Internet. Łapałam się na tym, że w mediach społecznościowych wpadła mi w oko np. donica czy półka. Zaczynałam więc buszować po sklepach, w których mogłabym ją kupić. Szybko okazało się, że to bez sensu w moim przypadku, bo robiąc zakupy online wszystko można zwrócić, odesłać, dostosować do swoich potrzeb. Przestałam więc zastanawiać się, czy czegoś potrzebuję, czy rzeczywiście mam na to miejsce. Wchodziłam do sieci z zamiarem kupienia ramek na zdjęcia, a pokłosiem tego było 12 paczek z dodatkami i debet na karcie kredytowej”.
Kiedy Marta przestała się mieścić w mieszkaniu i uznała, że może pozwolić sobie na wymianę na większe, zderzyła się ze ścianą.
„Tu, gdzie mieszkam, banki nieco inaczej szacują zdolność kredytową i wnikliwie analizują powzięte zobowiązania. Okazało się, że – choć nie narzekałam na swój status – w ocenie banku ledwo udawało mi się wychodzić na zero i przestałam być dla tej instytucji wiarygodna finansowo. To pociągnęło za sobą ostrzeżenie ze strony banku o możliwości przejęcia mojego mieszkania w razie niedotrzymania spłaty rat”.
Marta podkreśla, że czuła przede wszystkim złość. Miała poczucie bycia ocenianą i podkreśla, że w ten sposób ktoś naruszył jej wolność.
„Żeby udowodnić światu, jak bardzo się myli, zaczęłam sama przeglądać bilingi i było to jak uderzenie obuchem. Rzeczywiście w cyferkach dostrzegłam wyraźnie groźbę utraty mieszkania”.
Marta przyznaje, że nie do końca wiedziała, co może zrobić. Spokojna rozmowa z koleżanką ze studiów, która zajmuje się kredytami w Polsce, pomogła jej zrozumieć, że ma do czynienia z problemem. Mówi, że wtedy jeszcze nie była pewna z jakim.
„Zaczęłam trochę czytać w sieci. Myślałam, że chodzi o jakieś nieumiejętne rozkładanie wydatków. Moje zakupy jakoś wciąż nie były dla mnie problemem. Spotkałam się więc z coachem, który miał pomóc mi w planowaniu i poprawie organizacji mojego życia. Czułam, że to kwestia jakichś chaotycznych ruchów”.
Po kilku sesjach do Marty dotarło, jaki jest jej problem.
„Byłam już zmęczona szukaniem źródła problemu. Terapię przyjęłam jak zbawienie. Podano mi na tacy narzędzia, pokazano rozwiązania, wyjaśniono co się ze mną działo. Poczułam ulgę”.
Marta podkreśla, że zmieniła sporo nawyków, jednak część z nich pozostała w niej. Ale – jak dodaje – nauczyła się z nimi współpracować.
„Przede wszystkim nie zaglądam do sieci. Jeśli już wiem, że czegoś bardzo potrzebuję, szukam tylko tej jednej rzeczy i nie oglądam pozostałych. Kiedy idę do sklepu – a dalej robię to raz na jakiś czas, ze względu na obowiązki zawodowe – staram się nie wychodzić z domu bez listy i trzymam się jej sztywno. Zarówno, jak szukam butów, jak i podczas wizyty w markecie spożywczym. W tym drugim jest mi o wiele trudniej, ale pracuję nad sobą”.
Zdaniem Marty można wyleczyć się z kompulsywnego kupowania, ale wymaga to nie lada wysiłku. Zwłaszcza w jej przypadku, kiedy zmiana niektórych okoliczności nie jest możliwa.
„Nie zmienię pracy, nie zmienię sposobu zakupów, pracuję więc nad podejściem do nich i myślę, że idzie mi nieźle. Ostatnio czytam dużo o ruchach #less, ochronie środowiska i minimalizmie. Mam poczucie, że dojrzewam w tym obszarze. Widzę, że kompulsywnie pozbywam się rzeczy, ale jestem świadoma swoich działań, więc korzystam z tego, co dostałam na terapii i robie tak, aby nie czuć się źle – zarówno po przyniesieniu do domu zakupów, jak i sprzedaniu połowy szafy”.
Fot. Jordan Nix, Unsplash,com