Skip to main content

„Moje własne wyznania zakupoholiczki”. Historia Beaty

– Opowiadam o moich doświadczeniach trochę, jakbym streszczała film. Niby odgrywałam w nim główną rolę, ale jednak czuję, że stałam gdzieś obok. Że to nie byłam ja. I że grałam zupełnie nieświadomie jakąś napisaną dla mnie partię. Kto widział „wyznania zakupoholiczki”, ten może nawet w pierwszej chwili się uśmiechnąć. Ale ja już się śmiać na pewno nie będę – mówi o sobie Beata. Oto jej historia związana z uzależnieniem od zakupów.

Bea – bo tak sama o sobie mówi – wspomina, że często słyszała „Bea, jesteś szalona!”. Mówi, że weszła w rolę tej pozytywnie zakręconej: „wariatki” i duszy towarzystwa. Choć tak naprawdę nigdy nie była przez to sobą. Bo jest cicha, spokojna, nie przepada za hałasem, szumem i bodźcami centrów handlowych. Ale stała się widoczna. Była jakaś. To zaprowadziło ją na terapię…

Całe dzieciństwo chciała być zauważona

Beata o swoim dzieciństwie mówi, że było nieszczęśliwe. Ojciec zostawił matkę i ją, gdy miała trzy lata. W ogóle go nie pamięta. Za to pamięta mamę – wiecznie zapracowaną, zabieganą, sfrustrowaną i pełną pretensji.

– Nie dziwię się jej. Teraz, jako dorosła kobieta, rozumiem przez co przechodziła. Współczuję jej i wierzę, że było ciężko samej wychować małe dziecko. Marnie płatna praca, rachunki, dziecięce potrzeby. Ale mam żal i poczucie, że nie była wystarczająco dojrzała. Nie dała rady dźwignąć tego bez wikłania mnie w swoje problemy. Czułam ciężar odejścia ojca. To gdzieś cały czas między nami wisiało.

Beata opowiada, że mama nie była nieczuła – przeciwnie. Była wrażliwa, delikatna, kochająca. Ale była nieobecna. Nawet, gdy spędzała z córką czas, myślami była gdzieś indziej.

– Ciągle przebąkiwała, że musi popracować, wziąć kolejne ekstra zlecenie, że brakuje nam pieniędzy, na coś nie możemy sobie pozwolić. Pewnie chciała dla mnie jak najlepiej, ale ja wtedy nie potrzebowałam dóbr materialnych. Chciałam czasu z mamą. Teraz to wiem na pewno. Wtedy czułam, że właśnie tego potrzebuję. Ale nie umiałam tego nazwać. Więc skupiłam się jakoś podświadomie na innych sposobach, by tylko mnie zauważyła. Byłam i pilną, i najgorszą uczennicą. Byłam wolontariuszką, aktywistką, robiłam wiele rzeczy – chciałam, żeby mama mnie widziała i była ze mnie dumna. I żeby zrozumiała, że już nie musi. Że jest ok tak, jak jest.

Wreszcie o uwagę zadbała sama

Kiedyś powszechnie używało się sformułowania „wpaść w złe towarzystwo”. Beata podkreśla, że właśnie trochę tak było w jej przypadku. I towarzystwo nie tyle złe, co próżne.

– Studenckie, beztroskie czasy. Miałam pracę, uczyłam się zaocznie. Mogłam sobie pozwolić, od czasu do czasu, na nowe ciuchy czy kosmetyki. Podchodziłam do tego z ogromną ostrożnością i swoistym poczuciem winy. W końcu moja mama całe życie tak harowała, żeby móc sobie pozwolić na zakupy, a ja beztrosko wydaję kasę? To uczucie mnie dobijało. Ale stopniowo, im mniej miałam kontaktu z mamą – a coraz częściej mijałyśmy się w domu – było mi łatwiej.

Po trzecim roku studiów Beata, najpilniejsza uczennica, dostała propozycję wyjazdu na wymianę studencką. Zarobiła na tę podróż i przeniosła się do – jak dziś mówi – hipsterskich Niemiec.

– Trochę jak z filmu – bohema, artyści, wszystko vintage, wolne umysły – łatwo w to wsiąknąć. Zupełnie inne życie niż to, które wiodłam dotychczas. Nabrałam dystansu, posmakowałam swobody.

Po powrocie do Polski Beata starała się nie wrócić do starych schematów. Okazało się, że znajomi zauważyli jej zmianę. Docenili otwartość, która w niej zaszła, ale przede wszystkim zachwycił ich nowy, odświeżony styl.

Beata mówi, że odkryła w sobie smak i gust. Dość intuicyjnie została specjalistką od „retro looku”. Koleżanki pytały ją o radę i przyjmowały jej obserwacje bez mrugnięcia okiem. Z czasem Beata zaczęła odwiedzać second-handy i odkrywać w nich niezwykłe perełki. Stopniowo coraz bardziej stylizowała siebie, pomagała innym, założyła nawet profil w mediach społecznościowych, rozwijając się w tematach vintage i stylizacji boho.

– Czułam, że jadę w jakimś rozpędzonym pociągu i wszystko stało się za szybko. Że chcę zwolnić i zaczerpnąć oddechu, a nie mogę. Że pokochałam ten styl, to szperanie, pewną wolność, a jednocześnie, że ciąży na mnie jakaś presja.

To był czas, kiedy nawet mama Beaty zauważyła, że córka się zmieniła. Podkreślała, że wyjazd dobrze jej zrobił, że rozkwita i odnajduje się w nowym. Poklask ze strony matki uśpił czujność dziewczyny.

– Czułam, że jak tylko zaczynam czuć za mało, gdy brakuje mi bliskości, uwagi – wystarczą zakupy. Kilka fajnych szmatek rozwiąże sprawę. Dostanę to, czego mi brakowało. Bea-kolorowy ptak zostanie pochwalona, zauważona…

Beata przyznaje, że zauważyła ten mechanizm sama i korzystała z niego. Zaczęła kupować ubrania i dodatki przez Internet – to było jeszcze łatwiejsze rozwiązanie. W chwili kryzysu nie musiała wychodzić z domu, potem stroiła się i „ładowała baterię”. Tylko że takie naładowanie starczało na coraz krótszy czas. Ubrania i akcesoria oddawała. A po jakimś czasie cały proces zaczynała od nowa.

Przyszedł czas na pomoc i budowanie zdrowego obrazu siebie

Beata zgłosiła się po pomoc do psychologa, bo jak mówi – zwyczajnie miała dość. Zgłosiła się do psycholożki opisując swój problem jako „nieumiejętność powstrzymania się od kupowania rzeczy, które w zasadzie w ogóle nie są jej potrzebne”.

– Większość tych rzeczy oddawałam. Niektórych nigdy na siebie nie włożyłam. Bywało, że jakieś dodatki pokazywałam światu raz, a potem zaczynałam je wyprzedawać na grupach vintage. Wpadałam w taki zamknięty krąg – zakupy, pokazanie się światu, sprzedanie. I w tym wszystkim nigdy w ogóle nie chodziło o pieniądze. Bywały momenty, w których nie mogłam się powstrzymać. Zdroworozsądkowo podejmowałam decyzję, że nie, czegoś nie kupię, albo kupię i będę nosić, a potem pod wpływem różnych, nieznanych mi impulsów: od nowa to samo.

To, co kobieta dodatkowo podkreślała to fakt, że tuż przed zgłoszeniem się do terapeuty już żadna z tych aktywności jej nie cieszyła.

– Czułam się zmęczona. Cały czas. Nic mi się nie chciało, a to ciuchowe popisywanie się starczało na krótko. Pozwalało nie opaść na totalne dno. Poczułam, że jeśli teraz czegoś nie zrobię, to zacznę zawalać pracę, na której mi zależało.

Beata miała i ma – jak sama mówi – niezwykłą przyjemność pracowania z domu. Zajmuje się tłumaczeniami i współpracą z wydawnictwami na rynek niemiecki.

– Lubię swoją pracę. Rozwijam się w niej i czerpię przyjemność. Jest zupełnie innym światem niż codzienność, w której żyję – ale jeszcze tylko mam nadzieję przez moment.

Kobieta opowiada, że jest w procesie zmiany. Wciąż kocha wszystko to co retro, ale podkreśla, że w pełni doceniała ten styl w miejscu, w którym go odkryła. Dlatego zamierza przenieść się z Polski do Niemiec.

– To bardzo trudne, choć decyzję podjęłam już dawno. Co więc mnie tu trzyma? Zawsze coś znajduję. Przede wszystkim mama. Choć im dłużej jestem w terapii, tym bardziej czuję się gotowa odciąć pępowinę. Od jakiegoś czasu nie mieszkamy już razem – mama przeniosła się do swojej siostry, ja wyremontowałam mieszkanie i podnajmuję jeden pokój. Ale to wciąż to samo miejsce, te same emocje i wspomnienia. Czuję, że muszę je zmienić, ale jeszcze nie mam dość sił.

Co daje jej terapia? Kobieta podkreśla, że czuje się, jakby była w szkole. Do tej pory nie miała pojęcia o uzależnieniach, tym bardziej o tym, że można „uzależnić się od zakupów”. Teraz już ma świadomość jaki mechanizm za tym stoi.

– Czuję się, jakbym zdała egzamin teoretyczny, teraz przygotowując się do części praktycznej. Tyle, że jeszcze nie wiem, na czym będzie ona polegała. Wciąż pracuję nad sobą, rozgrzebuję wspólnie z moją terapeutką wiele spraw, staram się zagoić stare rany. Wiem, że te ciuchy to była tylko – nomen omen – przykrywka, więc samo to, że nie fiksuję się już na strojeniu się jest dla mnie sukcesem. Ale czuję, że jest we mnie niepokój, że wciąż daleko mi do czystej głowy. Natomiast poczucie, ze wiem na co czekam, jest motywujące. Nie wiem, co jest na końcu tej drogi, ale dowiem się.

Beata podkreśla, że jest dumna – nie kupuje już impulsywnie, a większość zakupów jest przemyślanych i nie musi ich zwracać. Zazwyczaj.

– Zdarza mi się popłynąć. Bo wiem, jakie daje mi to ukojenie. Ale rzadko to robię – są to już teraz naprawdę chwile poważnej słabości. Dlatego boję się wyjechać. Teraz, kiedy wiem, na czym polega mój problem, obawiam się, że gdy poczuję wolność, zatracę się i nie zawrócę z tej drogi. I z jednej strony tak bardzo chcę już tego oczyszczenia, katharsis, czekającej mnie przestrzeni. Z drugiej – nie jestem na nią gotowa. Zbyt wiele spraw nie jest jeszcze zamkniętych. Więc jeszcze chwila…

Fot. George Bakos, Unsplash.com