Skip to main content

Kompulsywne objadanie się w relacji Martyny. Prawdziwa historia

– Od jakiegoś czasu mam odwagę mówić o tym, z jakim problemem się mierzę. Cierpię na zaburzenie odżywiania, jakim jest kompulsywne objadanie się. Zapytacie, jak szczupła wegetarianka, pracująca w korpo, może mieć problem z jedzeniem? Ano może.

Martyna jest managerem w jednej z dużych, warszawskich korporacji. Na co dzień kieruje całkiem niemałym zespołem. Swoją pracę uwielbia, podkreśla, że się w niej rozwija, ale… no właśnie – tym „ale” jest korporacja.

– Z której strony by nie spojrzeć, to jednak jest korporacja. Choćbym nie wiem jak przyjazną atmosferę starała się wprowadzić i dbała o relacje, zawsze będzie nad nami wisiało widmo wyrobienia odpowiednich miesięcznych targetów i realizacja założonych planów. To jest spora odpowiedzialność i spory stres. Niektórzy pewnie powiedzą, że to tylko praca. Pewnie z jednej strony mają rację, z drugiej jednak – jestem w sytuacji, jak spora część młodych ludzi w moim wieku: pozornie silna, szczęśliwa singielka z kredytem do spłacenia. Nie mogę wiec ot tak rzucić pracy tylko dlatego, że jest stresująca. Zwłaszcza że lubię obszar, którym się zajmuję.

Relacja z jedzeniem

– Zanim zgłosiłam się po pomoc do specjalisty, próbowałam dokopać się do początków mojej relacji z jedzeniem. I szczerze mówiąc upatruję ich w dorosłości. Moje dzieciństwo było normalne, zdrowe. Wspólnie z siostrą miałyśmy przyjemność wychowywać się w domu z ogrodem, w średnim miasteczku, skąd było wszędzie blisko. Gdy teraz wspominam te czasy – istna sielanka. Ale opuszczenie domu rodzinnego było absolutnie naturalnym krokiem w dorosłość. Chcąc się rozwijać, podejmować nowe wyzwania, nie było wyjścia.

Martyna mówi, że po przeprowadzce do stolicy jej życie układało się bardzo dobrze. Dostała się na wybrane studia, podjęła dorywczą pracę, aby móc wynająć mieszkanie wspólnie z koleżankami.

– To był całkiem fajny etap mojego życia. Odkrywałam dopiero uroki i możliwości, jakie daje duże miasto. Uczyłam się go i to było fascynujące. Wtedy zaczęłam odkrywać Warszawę od kulinarnej strony. Wizyty w knajpkach pokazały mi, jakie smaki rządzą światem.

Praca w korporacji była dla Martyny na swój sposób spełnieniem marzeń. Otrzymała propozycję pracy na stanowisku, które absolutnie odpowiadało jej zawodowym ambicjom. Co więcej, było to miejsce z perspektywą rozwoju. Dlatego nie miała wątpliwości, czy je przyjąć. Jednocześnie – jak podkreśla – czuła tak ogromną presję, aby nie zawieść oczekiwań, aż w pewnym momencie ta presja zaczęła ją zjadać.

– To oczywiście był proces, a presję wywoływałam sama na sobie. Pewnie gdybym wtedy udała się po pomoc lub chociaż skonsultowała z psychologiem, nie musiałabym teraz uczestniczyć w terapii.

All you can eat

Zaczęło się dość niewinnie. W każdy piątek po pracy wybierali się zespołowo do restauracji z opcją „all you can eat”. Jej idea polegała na uiszczeniu jednorazowej opłaty i jedzeniu bez ograniczeń.

– Okazało się, że to fantastyczna przestrzeń do integracji i wyjścia poza korporacyjne schematy. Odrobina luzu, dobrego jedzenia, muzyki, humoru. Bardzo szybko odkryłam, że stałam się korpoludkiem, który czeka na piątki. Nie tylko dlatego, że za chwilę weekend, ale również dlatego, że spotkam się z ludźmi i będę mogła jeść bez ograniczeń.

Martyna podkreśla, że szybko zaczęła dostrzegać zagrożenia w takich wyjściach. Zawsze była osobą lubiącą sport i dbającą o sylwetkę, dlatego sobotnie poranki stały się dla niej naturalnie zarezerwowane na wizytę na siłowni. Ponieważ regularnie uczęszczała na zajęcia jeszcze w środy, tłumaczyła sama przed sobą, że wtorki są idealnym dniem na powtórkę piątkowych spotkań jedzeniowych.

– Wiedziałam, że dla ludzi z pracy wyjścia dwa razy w tygodniu to za dużo. Ale przecież jeść trzeba, mogłam spokojnie robić to sama. Przyjęłam więc, że wtorki są dla mnie. Gotowałam, kupowałam, objadałam się do granic możliwości. Zapominałam o zobowiązaniach zawodowych, stresie związanym z pracą i trudnościach w relacjach. Dość szybko odkryłam, że najpierw czekam na te dni, a potem oddaję się i zatracam w jedzeniu.

Mimo że pierwotnie posiadówki z jedzeniem dawały jej oddech od codzienności, z czasem zaczęły być ciężarem. Martyna zgłosiła się więc do specjalisty ze względu na coraz gorsze samopoczucie.

– Wtorki i piątki, które pierwotnie sprawiały mi przyjemność i na które czekałam, stały się wtorkami i piątkami, które działy się siłą rozpędu i ciągnęły mnie w dół. Miałam okropne poczucie winy, że się obżeram, a jednocześnie nie potrafiłam przestać. Żadne zajęcia sportowe nie były w stanie złagodzić moich wyrzutów sumienia. Co więcej, moje ciało przestało tak płynnie reagować na zmiany. Widziałam po sobie, że choć staram się ćwiczyć intensywnie, efekt nie jest już tak szybki, jak wcześniej. To zaczęło mnie dołować.

Spotkanie z psychodietetykiem

Martyna wykonała wszystkie niezbędne badania i zgłosiła się po pomoc do dietetyka. Okazało się jednak, ku jej zdziwieniu, że wszystkie wyniki są w normie, a problem nie leży, jak podejrzewała, w metabolizmie. A przynamniej nie tylko.

– Jeśli mam być szczera, to się tego spodziewałam. Miałam nadzieję, że wyniki wyjdą złe, a ja będę miała wymówkę i uzasadnienie swoich czynów. Ale życie nie pozwoliło mi dalej grać ze sobą w tę grę. Musiałam stawić czoła temu, co wiedziałam gdzieś w środku, ale nie chciałam przyznać… Po wizycie od razu zrobiło mi się lżej. Czułam, że coś jest nie tak, a teraz przynajmniej wiedziałam co.

Jak mówi Martyna, terapia okazała się być mniej bolesna, niż się spodziewała.

– Zakładałam, że przyjdzie mi rozgrzebywać jakieś traumatyczne wspomnienia, których nie mam, albo nie jestem ich świadoma. A to jest zupełnie inny proces – uważnego przyglądania się sobie, swoim potrzebom i nazywania swoich emocji. Tego nie potrafiłam i tego się uczę. To jest niezwykle satysfakcjonujące i uwalniające.

Kobieta przyznaje, że terapia pokazuje jej także, że praca, jaką wykonuje, nie musi jej spalać, a presja nakładana na samą siebie, nie musi niszczyć. Wie, że nawet wykonując zadania, które lubi i w których się rozwija, można się łatwo zatracić.

– Chyba największą refleksją jaką mam jest ta, że już dawno zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Czułam, że coś jest nie tak, ale zignorowałam sygnały. Nie posłuchałam samej siebie, albo nie chciałam posłuchać. Te niszczące impulsy były silniejsze, przydusiły moją czujność. Ale już umiem je nazwać, wiem, jak działają i jestem na dobrej drodze, aby wyprostować tematy, w których się zagubiłam.

Fot. Miguel Bruna, Unsplash.com