„Krok po kroku”. Moja walka z anoreksją.
Alicja ma 39 lat. Od 22. roku życia choruje na anoreksję. Mimo wszystko czuje się zadowolona. „Na pewno cieszę się, że przeżyłam. Bo był czas, że ważyłam 36 kg, co oznaczało wygłodzenie i poważne zagrożenie dla mojego zdrowia” – przyznaje kobieta. Co dała jej terapia i jak dziś wygląda jej życie?
Redakcja: Ile terapii masz za sobą?
Alicja: Teraz jestem w trzeciej, choć bardziej nazwałabym to warsztatem rozwoju osobistego. Pierwszą terapię zaczęłam w wieku 25 lat, po trzech latach samotnego zmagania się z anoreksją. Wtedy to moje „zmaganie” polegało na tym, że postrzegałam siebie jako nic niewartą, a do tego nieatrakcyjną fizycznie młodą kobietę. Więc walczyłam sama ze sobą, odchudzając się. Mogę powiedzieć, że budowałam swoje poczucie własnej wartości jedynie dzięki spadającej co i rusz wskazówce na wadze.
Ile ważyłaś, kiedy zaczęłaś się odchudzać?
Pamiętam dokładnie – 56 kg. Przy moim wzroście 161 cm nie miałam nawet ciut nadwagi. Ale też nie planowałam, że moje życie się tak potoczy. Anoreksja dopadła mnie dość późno, w porównaniu z dziewczynami, które poznałam na swojej drodze. U mnie sytuacja zaczęła się robić poważna niedługo po rozpoczęciu studiów, ok. 22. roku życia.
Zawsze czułam się dobrze, ważąc ok. 50 kg i do takiej wagi chciałam schudnąć. Najpierw zaczęłam od diet, później skrupulatnie wyliczałam kalorie, nie chcąc przekroczyć 1000 kcal dziennie i bardzo dużo ćwiczyłam. Później, licząc te kalorie, zaczęłam oszukiwać samą siebie i ostatecznie przeliczałam nawet liść sałaty… Jadłam na pewno dużo mniej niż sobie założyłam. No i naprawdę intensywnie ćwiczyłam. Nie jedząc prawie nic, potrafiłam po kawału jabłka zrobić 50 brzuszków i 20 pompek.
Moją chorobę na pewno „wspierało” też to, że te 15-20 lat temu to był okres takiego – nazwijmy to – przymusu, mody na bycie chudym. No więc wsiąkałam w tę modę, z każdym miesiącem coraz głębiej i głębiej…
Dziś masz 39 lat. Jak postrzegasz swoje życie?
Oj różnie, zależy to od mojej kondycji psychicznej. Czasem widzę je w czarnych barwach, czasem jest w nim więcej koloru… Najbardziej żałuję, że odebrałam sobie szansę na macierzyństwo. Bo choć wiele kobiet po anoreksji zostaje matkami, mi się nie udało. Mimo to, coraz częściej jestem zadowolona, a w tej chwili na pewno cieszę się, że przeżyłam. Bo był czas, że ważyłam 36 kg, co oznaczało wygłodzenie i poważne zagrożenie dla mojego zdrowia.
Czy podczas leczenia dowiedziałaś się, skąd u Ciebie ta choroba?
Oczywiście. „Przerabiałam” to dość długo, bo byłam oporna na tę wiedzę. Zaprzeczałam, gdy terapeuci wspominali o niskim poczuciu własnej wartości. Oszukiwałam siebie i nie zgadzałam się z tym, że moje problemy miały by wynikać z zaburzonej relacji z matką czy mojej dużej wrażliwości. Wydawało mi się, że to jakby „zrzucanie winy” na coś lub kogoś innego. A jednak, przyznanie się do tego przed samą sobą wymagało ode mnie pogodzenia się z faktami, na które nie miałam wpływu.
Twoja mama jest lekarką, prawda?
Zgadza się. Zastanawiasz się pewnie nad tym, jak to się mogło stać, że nie widziała, co się ze mną dzieje? Fakt, może zabrakło trochę uważności… Niemniej jednak w tej chorobie też funkcjonują pewne mechanizmy. Pamiętam jak na początku – z jednej strony – uważałam siebie za „grubaskę”, a z drugiej – nosiłam obszerne ubrania, żeby nikt mi bliski nie widział, jak bardzo jestem chuda… Tak więc to nie takie proste, jakby się mogło wydawać.
Zresztą mama starała się pomóc. Z racji zawodu ma kontakty w różnych placówkach, również psychiatrycznych. Gdy ważyłam jakieś 45 kg zaprowadziła mnie na konsultację do swojego kolegi psychiatry, który „oprowadził” mnie po oddziale leczenia zaburzeń odżywiania. Miało mnie to wystraszyć. Nie powiem – ta wizyta i widok dziewczyn zrobił swoje. Ale patrząc całościowo, strach trwał tylko chwilę.
Opowiesz, jak choroba rozwijała się u Ciebie później?
Po tej wizycie na oddziale wiele się w mojej głowie działo. Na pewno dalej się oszukiwałam, że ja „po prostu” się odchudzam. Nie, że jestem chora… Jednak nadal liczyłam kalorie, ćwiczyłam, oszukiwałam. W głowie miałam myśl, że nie mogę teraz tego zaprzepaścić, że udało mi się schudnąć i w sumie wyglądam lepiej, jak jestem szczupła. A waga spadała nadal. To trudne do wyjaśnienia, ale – z jednej strony – gdzieś tam w środku nie chciałam już chudnąć, ale jeszcze bardziej czułam paniczny wręcz lęk przed przytyciem. Więc chudłam dalej. Nie będę tu zdradzać moich sposobów na obniżanie wagi. Jest ich trochę, ale nie chcę nikomu zaszkodzić.
Ile trwała pierwsza terapia?
Do pierwszego psychoterapeuty chodziłam około roku. Ważyłam wtedy z 42-43 kg.
Podczas terapii, po kilku wpadkach, zaczęłam utrzymywać wagę na tym samym poziomie, co oznaczało, że nie chudnę, ale też nie przybierałam na wadze. Dla mnie to i tak był duży skok. Ale niestety nie potrafiłam się otworzyć, być szczera sama ze sobą. Bo – choć tak mi się wydawało – psychoterapeuty i tak nie oszukiwałam. Oszukiwałam nadal samą siebie. W pewnym momencie stwierdziłam, że jestem wystarczająco silna i sama sobie poradzę. Przerwałam terapię.
I poradziłaś sobie?
Skąd.
Wróciłaś na studia?
Nie. Przerwałam je na drugim roku.
Po pierwszym leczeniu bardzo wspierała mnie mama. Paradoksalnie, moja choroba nas zbliżyła, choć w toku terapii przyznałam, że moja wcześniejsza relacja z matką do łatwych nie należała. Ona jest bardzo wymagającą osobą. Sama, dzięki własnej pracy, doszła do wszystkiego i takie nadzieje pokładała we mnie. Nie dawała mi przy tym możliwości wyboru. Chciała, żebym była taka, jak ona chce. I to się ciągnęło odkąd pamiętam. Już w podstawówce bardzo to odczuwałam… Ważne jednak, że moja choroba zmieniła też w jakimś stopniu moją matkę. Ona również poszła do psychologa, dowiedziała się wiele od sobie i czasem widziałam, jak ciężko było jej tę wiedzę zaakceptować.
Jak to się stało, że ponownie trafiłaś na terapię?
Nim się obejrzałam, waga pokazywała 38 kg. I wciąż wydawało mi się, że jestem za gruba. Patrzyłam w lustro i nie rozumiałam, dlaczego ludzie kręcą głową na mój widok. Oczywiście mój mózg podpowiadał mi różne, nieprawdziwe powody. A oni patrzyli, bo po prostu wyglądałam jak chodząca śmierć. Kościotrup. Moja mama była przerażona.
Ważąc tyle nie były już dziwne problemy zdrowotne: zaburzenia hormonalne (całkowicie zatrzymała mi się miesiączka), kardiologiczne (zwłaszcza bradykardia, arytmie serca) czy – co oczywiste – zaburzenia elektrolitowe. Czułam się koszmarnie, wycieńczona, jak wrak człowieka. Miałam wtedy 28 lat.
Moja mama błagała, żebym poszła do psychiatry, psychologa, kogokolwiek. Tak więc poszłam – bardziej dla niej i trochę dla siebie.
A jednak ta terapia wyprowadziła Cię na prostą?
Jeszcze zanim ją podjęłam psychiatra zalecał leczenie stacjonarne w szpitalu, ale byłam pełnoletnia i mogłam się nie zgodzić. Tak też zrobiłam i myślę, że – suma summarum – to był dobry wybór.
Szczerze mówiąc ta terapia przebiegała nieco inaczej od poprzedniej i w sumie było to dla mnie dość niespodziewane podejście. Od samego początku terapeuta dawał mi wybór. To ja byłam jakby ekspertem od swojego życia, ja wiedziałam, co chcę osiągnąć i szukaliśmy razem rozwiązania. Lepiej poznałam siebie – mogłam zajrzeć w głąb siebie, przeanalizować pewne decyzje i dzięki temu dowiedziałam się, jakie mam potrzeby, w jaki sposób je realizowałam, a w jaki sposób mogę je próbować realizować.
Oprócz terapii byłam też pod opieką dietetyczki.
Nie powiem, że od początku było łatwo. Terapia nie była krótka, trochę trwało, zanim postanowiłam dokonać zmian. Robiłam to krok po kroku. Dostałam też pewne narzędzia i wypracowałam sposoby na radzenie sobie z trudnościami. Wiem np. na jakie emocje muszę zwracać uwagę, bo one wcześniej popychały mnie w kierunku niejedzenia. Wiem też, co z nimi robić. Tym bardziej, że teraz rozwijam swoje umiejętności na kolejnych warsztatach.
Ile dziś ważysz?
51 kg. I czuję, że ta waga zostanie ze mną na długo.
Dziękuję za rozmowę.
Fot. Larm Rmah, Unsplash.com