Emocje na widelcu. Historia życia z anoreksją
Pola w tym roku skończyła psychologię kliniczną, specjalizacja: psychologia dziecięca i rodzinna. Mówi, że chorobę traktuje jako drogowskaz. Dzięki niej dowiedziała się, kim jest i jaką misję do spełnienia przygotowało jej życie. Za jej sprawą nauczyła się widzieć szklankę do połowy pełną i wydobywać pozytywy z negatywnych sytuacji. Żyje, choć jej historia jest jednym z przykładów na potwierdzenie tezy, że to choroba śmiertelna i nie każdy wychodzi z niej obronną ręką.
Aleksandra Szlachta: Polu, jak sądzisz, skąd się wzięła Twoja choroba? Pamiętasz, co ją zapoczątkowało?
Pola: Oczywiście. Jak to ma miejsce w większości przypadków, choroba jest pokłosiem wydarzeń z dzieciństwa oraz zaburzonych relacji rodzinnych. Moja historia nie była oryginalna. Jako dziecko byłam wrażliwą, spokojną, nieco zahukanądziewczynką. Pod koniec przedszkola odkryto we mnie ponadprzeciętny talent muzyczny. Mama błyskawicznie podchwyciła temat i zadecydowała o egzaminach do szkoły muzycznej, które zdałam, jak to się mówi- śpiewająco. Rozpoczęłam edukację w klasie skrzypiec,przerażona całym tym ogromnym, wielkim światem i codziennymi ponad godzinnymi dojazdami do i ze szkoły. 5 lat upłynęło w takiej formie: po szkole szybki obiad i do nocy ćwiczenia- kształcenie słuchu, emisja głosu i granie, granie…W weekendy i święta urozmaiceniem było…granie, także dla szerszej publiki- rodziny, na konkursach, koncertach…Nie znałam innego życia, relacje z ludźmi spoza szkoły były dla mnie źródłem stresu, a ja coraz bardziej świadoma stawałam się sprzeczności narzuconego trybu życia z tym, kim jestem i co naprawdę chcę robić w życiu. Nie muszę chyba opisywać, jak wielką presją i obciążeniem były te codzienne obowiązki, gdy dodatkowo w domu działy się dziwne rzeczy, a matka perfekcjonistką z tendencjami do histerii już rozpisała cały scenariusz dla każdego członka naszej rodziny. W 6 klasie dołożono nam drugi instrument- mi przypadł fortepian. Co gorsza, lubianą nauczycielkę skrzypiec zastąpił koszmarnie wymagający, nastawiony wyłącznie na sukces człowiek brukający dziecięce emocje, który w tamtym czasie przysporzył mi mnóstwo bólu i przykrości. Od tego momentu wiedziałam, że moja śmierć to tylko kwestia czasu.
A.S.: Było aż tak tragicznie? A oliwy do ognia dolewały te domowe niedomówienia…
Pola: Sytuacja najgorsza z możliwych- gdy pod płaszczykiem normalności wykształciuchów aż buzuje od negatywnych emocji, niewypowiedzianych słów. Udawaliśmy, że jest dobrze, współżyjemy niczym wspaniała, elokwentna rodzina na poziomie, a tymczasem…Do dzisiaj na te wspomnienia przechodzą mnie lodowate dreszcze i zbiera mi się na płacz. Obłuda dysfunkcyjnych rodziców, ot co. Dlatego dzisiaj chcę pomagać takim rodzinom. Chorym, zagubionym, nieuświadomionym. Produkującym równie pogubione i dysfunkcyjne dzieci.
A.S.:Czy możesz podać jakieś przykłady tej dysfunkcyjności? Tak aby nasi czytelnicy mogli to sobiezwizualizować, odnieść do własnych rodzin i być może dzięki temu uświadomić problem…?
Pola: Oczywiście. Przede wszystkim mówię o tłumieniu negatywnych emocji i nieumiejętności okazania pozytywnych. Udawaniu, że wszystko jest cacy, podczas gdy w rzeczywistości człowiek cały aż chodzi z nerwów. Zawsze wszystko było nie tak, nie dość dobrze…Choćbyśmy z siostrą stanęły na rzęsach…Dodatkowo całe życie kręciło się wokół jedzenia i sprzątania- zawsze musiał być błysk i zjedzone po jej myśli. Tragedia wisiała w powietrzu od zawsze. Ojciec z kolei, z rzadka obecny w domu, odpoczywając po pracy chciał mieć po prostu święty spokój, więc zgadzał się na wszystko, przywoził prezenty (głównie jedzenie), rozpieszczał. Mama zakazywała, on zezwalał. Taka sprzeczność komunikatów nigdy nie da podwalin zdrowej, świadomej rodzinie. Byłyśmy kompletnie zdezorientowane. Ich dziwne małżeństwo antagonizowało także nasze siostrzane relacje, nie sposób było się w tym nie pogubić. Obie wolałybyśmy gdyby rodzice pili, bili, nie narzucali, co mamy robić. Wiem, to skomplikowane i pokręcone, ale wolałybyśmy się urodzić w typowej, patologicznej rodzinie.
A.S.: Często osoby znające problem z autopsji decydują się zostać psychologami. To zdecydowanie ułatwia zrozumienie osob borykających się z tego typu zaburzeniem…
Pola: Też tak sądzę. To złożony problem. Utrata wagi, głodzenie- to tylko objawy. Prawdziwa przyczyna- nerwica, tkwi głęboko w nas. Moimi objawami manifestującymi autentyczną chęć śmierci były: głodówka, podczas której piłam jedynie wodę i jadłam pomidory oraz listki sałaty- kilka sztuk na tydzień, cięcie się po nadgarstkach, udach, łydkach, w zasadzie po całym ciele. Emocje zagłuszałam słuchaniem muzyki i utożsamianiem z subkulturą emo. Wszystkich i wszystko miałam za nic.
A.S.: Ile to trwało?
Pola: Proces odchudzania i autodestrukcji był tak intensywny, że po niecałym roku wylądowałam na Oddziale Psychiatrii Dzieci i Młodzieży jako najcięższy od lat zdiagnozowany przypadek dzięcięcego jadłowstrętu psychicznego z bardzo mocnymi tendencjami samobójczymi. Szumienie w uszach, zanik słuchu, kompletne nieodczuwanie głodu, uczuć, tzw. anhedonia…To był dosłownie ostatni moment. Mój organizm był tak wycieńczony, że karetką prosto z licealnego korytarza, gdzie zemdlałam wkutek wygłodzenia organizmu, trafiłam na OIOM. Później było odżywianie sondą i dopiero po jakimś czasie docelowe, półroczne leczenie na oddziale psychiatrycznym.
A.S.: Opowiesz o tym?
Pola: Pobyt w szpitalu był traumą nie mniejszą niż wcześniejsze przeżycia. Na pewno inną, ale widok walących głową w ścianę siedmiolatków czy tnących się po bliznach gimnazjalistów zostaje w pamięci na zawsze. Kara za naszą wrażliwość, niezrozumienie głuchych dorosłych, którzy wysługując się dziećmi pragną udowadniać światu, jacy są wspaniali. Niewyobrażalne cierpienie tych istot i agresja- skierowana do lub na zewnątrz, będąca jego manifestacją – korespondowała z wierszami i rysunkami na ścianach; nigdy tego nie zapomnę. Każdy z tych dzieciaków miał swoją historię. Molestowanie, wygórowane oczekiwania, perfekcjonizm. I każdy z nich miał jedną wspólną: dorosłych. Mam nadzieję, że na drodze zawodowej, którą wybrałam, zdołam odczarować zaklęcia z tego obcego moim podopiecznym świata i przetłumaczę język jednych na drugi. Wiele z osób poznanych w tamtym okresie już nie żyje. Gdy tylko stanęłam na nogi zrobiłąm małą kwerendę i…koleje losu większości nie były krzepiące. Marzę o tym, by zapobiec dziecięcym samobójstwom. Uratować te zbłąkane dusze tak, jak kiedyś ktoś uratował moją.
A.S.: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Aleksandra Szlachta
Współpraca: Dorota Bąk