„Jestem syreną, driadą, nimfą” – niepokojący obraz uzależnienia od seksu w filmie
Rewolucja seksualna uwolniła mężczyzn i kobiety z mentalnych gorsetów. Problem w tym, że granica między seksualnym wyzwoleniem a uzależnieniem jest trudna do uchwycenia. Ważne jest, by odróżniać jedno od drugiego. I nie mylić ocen moralnych wynikających z konserwatywnych podglądów na seksualność od sugestii, że ktoś ma poważny kłopot z kompulsywnym uprawianiem seksu.
Jak bardzo trudne jest uchwycenie tej granicy dla laika, pokazuje film „Dziennik nimfomanki” Christiana Moliny. Tym bardziej, że ładne, pełne zmysłowości obrazy, w połączeniu z miłą dla ucha muzyką, dobrze się sprzedają. Łatwo ulec pokusie powielania ich bez końca, kosztem elementarnej prawdy psychologicznej, nie wspominając o głębiej pojmowanym znaczeniu filmu. Kłopot z określeniem, gdzie przebiega granica popadnięcia w nimfomanię, mogą mieć nie tylko widzowie, którzy właśnie obejrzeli film i chcą odczytać jego przesłanie. Najwyraźniej granicy niedookreślili także scenarzyści, konstruując fabułę i postać głównej bohaterki, dwudziestodziewięcioletniej Valere Tasso. I nie chodzi tu o ocenę moralną jej wyborów życiowych, o rozstrzyganie, czy jest kobietą „wyzwoloną” czy „upadłą”. Istotne jest, czy Valere świadomie taki „rozwiązły” styl życia wybiera i czerpie z niego radość, czy nie ma wyboru, bo, jak każda osoba uzależniona, nie panuje nad wykonywaniem kompulsywnej czynności, którą w jej przypadku jest uprawianie seksu. Tworzenie wyestetyzowanych filmowych obrazów, idealizujących nieuniknione w tej sytuacji cierpienie uzależnionej osoby, dodatkowo zaciemnia i rozmywa istnienie poważnego problemu.
Valere (Belén Fabra) na początku filmu deklaruje, że najważniejsze jest dla niej pójście za głosem pragnienia, doświadczanie, komunikacja ciałem. Z seksu czerpie radość życia, która jest dla niej ważniejsza niż konwenanse. Brzmi pięknie, któż by nie chciał spróbować? Zachętę do odważnego poszukiwania i realizowania swojej seksualności dała Valere babcia, najbliższa osoba, która prawdopodobnie ją wychowała (w filmie nie ma o tym mowy wprost, ale rodzice głównej bohaterki nie są pokazywani). Marie Tasso (Geraldine Chaplin) przez całe życie miała tylko jednego partnera seksualnego, dziadka Valere. W dodatku poślubiła go bez miłości, bo „kobieta bez posagu miała w tamtych czasach tylko dwa wyjścia – małżeństwo albo prostytucję”.
Valere nie jest pozbawiona autorefleksji. Niepokoi się, czy nie różni się zanadto od innych kobiet, czy stworzy rodzinę, urodzi dzieci. Marie uspokaja ją, że nimfomania to męski wynalazek, wymyślony po to, by kobiety czuły się winne. I to właśnie jest jedna z najbardziej gorszących maksym w tym filmie. W przewrotny sposób miesza istotną kwestię piętnowania kobiecej seksualności, odwieczną różnicę w społecznej ocenie seksualnej aktywności kobiet i mężczyzn z czymś zupełnie innym. Z lekkim traktowaniem pierwszych symptomów kompulsywnego uprawiania seksu, w momencie, w którym postępowanie procesu uzależnienia można jeszcze powstrzymać. Nikt nie oczekuje, by każdy film miał „pedagogiczny” wydźwięk z punktu widzenia terapii uzależnień behawioralnych. Ale dobrze by było nie przekraczać pewnych granic w rozmywaniu ważkich kwestii. Jak pokazał „Wstyd” Steve’a McQueena, można nakręcić dobry film – znacznie lepszy niż „Dziennik nimfomanki” – a jednocześnie inteligentnie, nienachalnie przybliżyć widzowi istotę problemu. Twórcy „Dziennika” zatrzymali się jednak w pół drogi.
Skłonność Valere do kompulsywnego uprawiania seksu jest sugerowana już od momentu inicjacji w wieku siedemnastu lat. Valere potrzebuje dużej ilości coraz silniejszych doznań, z coraz to nowymi partnerami. Sytuacja utrwala się z wiekiem. Wydawałoby się, że dla mężczyzny partnerka zawsze gotowa do miłosnych zbliżeń to wymarzona sytuacja. Tymczasem jeden z partnerów, Alex (David Vert), zostawia Valery, zarzucając jej nadmierne skupienie na cielesnym aspekcie związku. Co wówczas się dzieje z główną bohaterką? Wychodzi na ulicę i uprawia seks z przypadkowo poznanym mężczyzną, w bramie. Co wskazuje na próbę rozładowania związanych w rozstaniem emocji, w destrukcyjny, charakterystyczny dla uzależnienia sposób. Valery traci też pracę, którą stawiała na dalszym planie, pomimo dyskretnych ostrzeżeń ze strony przyjaciółki, Soni (Llum Barrera). Valery trudno jest się powstrzymać się od kokietowania nawet podczas rozmowy kwalifikacyjnej. I wtedy zdarza się cud – Jaime (Leonardo Sbaraglia) nie zostaje jej szefem, tylko narzeczonym. Wymarzonym księciem z bajki, przynoszącym bukiety róż, wynajmującym dla nich obojga piękne mieszkanie. Valery próbuje „żyć jak normalna kobieta”, niestety okazuje się, że wyjątkowo źle ulokowała swoje uczucia. Po dramatycznym rozstaniu z Jaime, podejmuje pracę w domu publicznym, pomimo swojego świetnego wykształcenia i wielu innych możliwości zawodowych.
To, co może się przydarzyć bohaterce, zarabiającej na życie uprawianiem seksu, nawet w ekskluzywnym przybytku, jest już łatwe do przewidzenia. Niepokojący jest sposób pokazywania kolejnych, dramatycznych wydarzeń, także na poziomie estetycznym. Valery niby traci kolejną pracę, oszczędności, nadal jednak mieszka w ładnym, dużym mieszkaniu, nie widać też żadnych innych oznak finansowych kłopotów. Valery cały czas pozostaje piękna, elegancka. Nie widzimy symptomów jej degradacji społecznej, nawet sceny upokorzenia i przemocy ze strony klienta czy narzeczonego są estetycznie sfilmowane. Tak nie wygląda rzeczywistość osoby już od dłuższego czasu uzależnionej.
Valery ponownie znajduje w sobie siłę, by odejść z niedobrego dla niej miejsca. Porzuca dom publiczny, tak jak odeszła z toksycznego związku. Wydaje się, że się odradza, zyskuje samoświadomość. Ale zaraz potem zaprasza do siebie przypadkowo poznanego sąsiada. I wtedy, już pod koniec filmu, pięknie moknąc w deszczu (bez najmniejszego rozmazania makijażu) wygłasza maksymę „Jestem rozwiązła. Jestem driadą, syreną, nimfą. Używam seksu jako środka do doznania wartości, przyjemności. Czyli do miłości, czułości. Czy to patologia?”