Erotomania – jak rozwiązywać ten problem?
Z radością zauważam, że ostatnio coraz częściej dostrzega się nie tylko alkoholizm, jak było jeszcze przed dekadą, ale i inne uzależnienia. Osoby zajmujące się pomaganiem wymieniają też erotomanię, także pod hasłami: seksoholizm, uzależnienie od seksu, uzależnienie od miłości, uzależnienie od związków, obsesyjna miłość, kompulsje seksualne itp. Osobiście mam wrażenie, że zauważając ten problem nie zajmujemy się jego rozwiązaniem. Nie natrafiłem na polskim rynku na opracowanie mówiące, czym jest abstynencja i leczenie erotomanii.
Może jeszcze pokutuje w nas stereotyp, że „to się robi, ale o tym się nie mówi”? A jeśli się okaże, że i w naszych związkach, zachowaniach i praktykach seksualnych są cechy uzależnienia? Bliższe przyglądanie się mechanizmom i podłożu erotomanii, zwłaszcza rygorom koniecznym w zdrowieniu, grozi zburzeniem naszych przywiązań, stereotypów i mitów. Chętnie więc wymieniamy erotomanię wśród innych ciężkich uzależnień – i na tym koniec. Mgliście dajemy do zrozumienia, że należy z nią „coś robić”. To jasne, tylko co?
Pomijając sprawę kosztów terapii – czy i kiedy kasy chorych uznają ją za chorobę taką jak alkoholizm, a decydenci będą gotowi sypnąć dotacjami z budżetu państwa i dać lokale – czy znaleźliby się psychoterapeuci gotowi dokonać rewolucji w swoich poglądach? Czy erotomani przestaną rozbijać się o rady części seksuologów w rodzaju: „Znajdź sobie dziewczynę albo chłopaka, uprawiaj sport lub idź do prostytutki”? Nie słyszałem o żadnej placówce w Polsce, w której byłaby grupowo leczona erotomania jako nałóg. Przypuszczam, że zmiana świadomości i podejścia zajmie jeszcze trochę czasu: przecież najpierw psychoterapeuci uczą się o danym problemie od ludzi uzależnionych i ich grup, a dopiero potem mogą stworzyć struktury terapeutyczne.
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że podstawowym warunkiem leczenia uzależnień jest abstynencja. W przypadku substancji chemicznych jest to pojęcie proste i czytelne, ale czy wiemy, jak ma ona wyglądać w przypadku zdrowienia z erotomanii? Grupy samopomocowe w USA nie mają jednorodnych zapatrywań na abstynencję. U Anonimowych Seksoholików (SA, czyli Sexaholics Anonymous) dla osób pozostających poza heteroseksualnym małżeństwem abstynencją jest pełny celibat, a dla tych w związkach małżeńskich zaledwie możliwość – nie gwarancja – seksu z partnerem (ponieważ uzależnienie może równie dobrze lokować się w stałym związku). Masturbacja jest w SA złamaniem abstynencji.
Z kolei u Anonimowych Uzależnionych od Seksu i Miłości (SLAA, czyli Sex & Love Addicts Anonymous) każdy sam określa, od jakich zachowań będzie się powstrzymywał, co z jednej strony wzmacnia odpowiedzialność uczestników za siebie, lecz z drugiej – daje im wolne pole do kombinacji i pozorowanego zdrowienia. W grupach tego typu zalicza się do erotomanii również uzależnienie od miłoś-ci: od tzw. zauroczeń, obsesyjnych związków, a także współuzależnienie i seksualno-uczuciową anoreksję. Z kolei Anonimowi Uzależnieni od Seksu (SAA, czyli Sex Addicts Anonymous) w definicji trzeźwości umieszczają masturbację (chociaż niekoniecznie) i nie określają, czym jest tzw. związek partnerski, a to nieraz powoduje, że „przepustką” do seksu staje się stan zakochania, a nie stan zobowiązania. Jeszcze innej definicji abstynencji używają Anonimowi Seksualni Ozdrowieńcy (Sexual Recovery Anonymous): trzeźwość bez masturbacji, a seks tylko w stałym związku partnerskim, co nie stawia parom homoseksualnym surowszych wymagań niż heteroseksualnym, dopuszcza też trwałe związki niesakramentalne.
Wiele zdrowiejących par, gdzie jedna ze stron (lub obie) leczy się z erotomanii, uzgadnia między sobą, że w pewnych okresach powstrzymają się od fizycznego współżycia, aby móc przejść przez emocjonalne „odtrucie” od fantazji i pożądania.
Osobiście uważam, że w zdrowieniu potrzebne są możliwie jasne kryteria, co jest wpadką erotomańską, a co nie. Nieraz byłem świadkiem destrukcyjnego zamieszania i „cofania się”, gdy w grupie osób – które dzięki wzajemnemu wsparciu powstrzymywały się od onanizmu i innych nałogowych zachowań – ktoś opisywał swoją masturbację jako „trzeźwy”, konstruktywny eksperyment albo bronił „stałego” związku z pijącym bądź żonatym i posiadającym dzieci partnerem. To dla mnie wygląda trochę tak, jakby w grupie Anonimowych Alkoholików lansować piwo, wśród Anonimowych Narkomanów – marihua-nę czy u Anonimowych Hazardzistów – grę w chińczyka.
Wyrzec się bez zastrzeżeń większości seksualnych gratyfikacji w kulturze, która lansuje seks jako synonim szczęścia i sukcesu, zgodzić się na abstynencję często równoznaczną z bezterminowym celibatem – to nie tylko dla erotomanów może wyglądać na samobójstwo lub heroizm. Nie mówię tu o rzeszach ludzi, którzy w naturalny sposób przestrzegają granic moralnych; oni nie czują się przez to ani pominięci, ani czegoś pozbawieni. Mówię o tych, którzy uwierzyli w mit seksualno-miłosnego panaceum. Dla nich wyrzeczenie się zakazanych owoców erotycznego raju, z którego mogliby co najwyżej zachować „nudny” seks małżeński, to niekiedy rodzaj harakiri. Aby się na to zdobyć, trzeba wiedzieć po co, a przynajmniej mieć nadzieję, że warto.
I nie tyle dla uniknięcia HIV – jakże jednoznacznej konsekwencji swobody seksualnej – ile dla możliwości nadania swojemu życiu prawdziwego znaczenia, zbudowania konstruktywnych i głębokich więzi, szansy na zdrową i pełną rodzinę; dla osiągnięcia duchowych wyżyn człowieczeństwa, do jakich wszyscy jesteśmy powołani; dla poznania, czym jest prawdziwa miłość i dla zdolności jej dawania i doświadczania. To dla odzyskania tych wartości często zagubionych, warto dokonywać wyrzeczeń.
Mamy więc jasność, że dla erotomanów niezbędna jest bardzo trudna i z początku bolesna szczelna abstynencja od nałogowych zachowań seksualnych i miłosnych oraz destrukcyjno-obsesyjnych związków. Różne podejścia do erotomańskiej abstynencji dotyczą mimo wszystko szczegółów w porównaniu ze spustoszeniem, spowodowanym przez pełnowymiarowy nałóg. Dla człowieka uzależnionego lepsze jest jakiekolwiek trzeźwienie niż żadne, a spory ideologiczne tylko je utrudniają. Rozstrzygająca jest gotowość do odstawienia nałogu i do zdrowienia – pragnienie wewnętrznej przemiany i przemiany życia, które najbardziej przekonująco wymusza swoimi konsekwencjami sama choroba.
Nieraz widywałem, jak osoby, które tej gotowości nie mają, z czasem odchodziły z AE czy terapii, mimo najbardziej nawet liberalnych definicji abstynencji seksualnej, a może właśnie z ich powodu. Dzisiaj wprawdzie już łatwo mówimy o erotomanii, ale wciąż niechętnie lub wcale o wstrzemięźliwości – bo to „niewspółczesne” czy „kościelne”. Tymczasem nie ma leczenia uzależnień bez abstynencji. Jeśli pomijamy ten aspekt, tworzymy iluzję.
Inny aspekt leczenia erotomanii i pozostałych uzależnień, który wciąż nie jest u nas doceniany, to urazy z dzieciństwa. Ludzie uzależnieni, kiedy podejmują abstynencję, odzyskują pamięć dawnych faktów, ran i uczuć przez nie spowodowanych oraz poznają ich prawdziwe znaczenie. Dzięki abstynencji przestają je bowiem tłumić. W USA jest wiele ośrodków, gdzie uzależnionych pacjentów konfrontuje się z ich dawnym urazem już w drugim tygodniu leczenia, gdy tylko ustaną ostre fizyczne objawy odstawienia. Programy te wychodzą z założenia, że lepiej wyprzedzić zdarzenia i w kontrolowanych, bezpiecznych warunkach skontaktować pacjentów z ich od dawna noszonym i nie dotykanym bólem, lękiem, złością i smutkiem, niż wypuścić ich z tą „bombą”, narażając na powrót do nałogowych zachowań. Badania oceniające skuteczność terapii w różnych ośrodkach pokazują, że te z nich, które od początku włączają pracę nad urazami z dzieciństwa do swoich programów, mają dużo lepsze rezultaty.
W przypadku erotomanii – nie zapominając o czynnikach neurochemicznych i społecznych w jej narastaniu – najczęściej okazuje się ona konsekwencją nadużyć doznanych jeszcze w dzieciństwie, zwłaszcza wykorzystywania seksualnego. Często też uzależnienie to prowadzi do przekazywania podobnych urazów następnemu pokoleniu bezbronnych, niewinnych małych ludzi. Stawić czoła tej prawdzie to konieczność w leczeniu uzależnienia od seksu i miłości, jednak konieczność nie zawsze mile widziana.
Decydując się mówić o leczeniu erotomanii, postanawiamy ujawnić jej tragiczne korzenie – decydujemy się wejść do piekła i demaskować je. Chociaż zdecydowana większość uzależnionych od seksu i miłości to nie pedofile, chociaż coraz częściej pada słowo „choroba” zamiast „grzech” czy zwyrodnienie, osoby uzależnione od seksu i miłości nadal postrzegane są przez wielu jako zboczeńcy. Jednak w czasach, gdy coraz częściej terapią tego nałogu zajmują się ludzie, którzy sami go u siebie przepracowali, osoba decydująca się rzeczywiście leczyć „takich ludzi” może być narażona na niechęć włas-nego środowiska. Osobiście jednak wierzę, że będzie się pojawiać coraz więcej odważnych profesjonalistów, zwłaszcza o uznanym autorytecie.
Wojciech Sułecki, Świat Problemów, 7-8/2002